Wojskowy zamach stanu 10. 04. 2010 w Warszawie
pobierz książkę w pdf
„Kilkakrotnie powtarzałem: »To niemożliw
e!«”. Andrzej Duda o 10 kwietnia
ŁZ, MNIE
„Zadzwoniła nasza znajoma, przyjaciółka rodziny: »Andrzej, gdzie ty jesteś, nie poleciałeś do Katynia?« spytała, a potem rozpłakała się. Pamiętam, zaskoczony odpowiedziałem, że jestem w domu, w Krakowie i zapytałem, co się stało, a ona łkając powiedziała: »Spadł samolot z Prezydentem, rozbił się przy lądowaniu«. Nie mogłem w to uwierzyć – tak 10 kwietnia 2010 r. wspomina prezydent RP Andrzej Duda.
W 2010 r. Andrzej Duda był podsekretarzem stanu w Kancelarii Prezydenta i miał lecieć na obchody 70. rocznicy zbrodni katyńskiej, jednak rozchorowała mu się córka i prezydent Lech Kaczyński zwolnił go z tego lotu. Swoją relację złożył przed parlamentarnym zespołem ds. zbadania przyczyn katastrofy smoleńskiej w październiku 2010 r.
– Piątek, 9 kwietnia 2010 r., był dla mnie ostatnim dniem pracy w tamtym poświątecznym tygodniu. Jak zawsze spotkaliśmy się o 17.00 w Pałacu Prezydenckim, w gabinecie ministra Macieja Łopińskiego (szefa Gabinetu Prezydenta RP – przyp. red.), na zebraniu kierownictwa kancelarii. Takie zebrania odbywały się zawsze dwa razy dziennie – przed południem o 9.30 i wieczorem o 20.00. Tylko w piątki zbieraliśmy się o 17.00. Tamtego dnia na spotkaniu było nas wyjątkowo mało” – relacjonował Andrzej Duda.
---------------------------Już na miejscu dowiedziałem się, że pan prezydent prof. Lech Kaczyński jest w Belwederze, gdzie przygotowuje się do wystąpienia podczas uroczystości katyńskich, a towarzyszą mu Maciej Łopiński i Zofia Kruszyńska-Gust (zastępca szefa Gabinetu Prezydenta RP – przyp. red.). Na zabraniu nie było też ministra Władysława Stasiaka (szefa Kancelarii Prezydenta RP – przyp. red.), który udał się do jednej z rozgłośni radiowych, ministra Jacka Sasina (zastępcy szefa Kancelarii Prezydenta RP – przyp. red.), który w czwartek pojechał samochodem do Smoleńska, a także ministra Mariusza Handzlika (podsekretarza stanu w Kancelarii Prezydenta RP zajmującego się sprawami międzynarodowymi – przyp. red.), który w tym czasie miał spotkanie z jednym z ambasadorów w innej części Pałacu.
Krótkie zebranie
Zebranie było krótkie, rozmawialiśmy może pół godziny. Sprawa wizyty w Katyniu nie była jakimś zasadniczym tematem, bo wszystko zostało już wcześniej ustalone i każdy znał swoje zadania. Po zakończeniu spotkania, gdy już wychodziłem z Pałacu, zobaczyłem jeszcze ministra Mariusza Handzlika siedzącego wraz z dyrektorem Kazimierzem Kuberskim w tzw. Sali Białej (na wprost głównego wejścia do Pałacu). Podszedłem do nich i pożegnaliśmy się, jak zawsze przed weekendem. Pamiętam, że Mariusz był uśmiechnięty, w dobrym nastroju, żartował.-------------------------------------------Z Pałacu pojechałem prosto na Dworzec Centralny. Żona i córka czekały już na mnie w domu, w Krakowie. Jeszcze zanim wsiadłem do pociągu, zadzwoniłem do pana prezydenta. To była krótka rzeczowa rozmowa na tematy służbowe. Pan prezydent przypomniał mi m. in. o konieczności przygotowania wniosku do Trybunału Konstytucyjnego w sprawie ustawy zmieniającej ustawę o IPN.Dzień wcześniej (w czwartek) omawialiśmy ten temat w czasie lotu z Wilna. Pan prezydent dał mi wtedy szczegółowe wytyczne co do zawartości wniosku. Był przekonany o niezgodności z Konstytucją kilku istotnych przepisów tej ustawy. Kończąc rozmowę, pan prezydent powiedział, że musi już wracać do pracy, i polecił, żebym przyszedł do niego w poniedziałek koło południa. „To do poniedziałku” – powiedziałem.
Pamiętam to jak dziś. To była moja ostatnia rozmowa z panem prezydentem… Chwilę później wsiadłem do pociągu i wieczorem byłem już w domu. Następnego dnia, w sobotni poranek 10 kwietnia 2010 r., jeszcze nie zdążyłem włączyć telewizora, by obejrzeć transmisję z uroczystości w Katyniu, gdy rozległ się dzwonek telefonu. Było koło godziny dziewiątej, może kwadrans po dziewiątej. Dzwoniła nasza znajoma, przyjaciółka rodziny. Powiedziała: „Andrzej…”, i chyba spytała: „Gdzie ty jesteś? Nie poleciałeś do Katynia?”, a potem się rozpłakała. Pamiętam, zaskoczony odpowiedziałem, że jestem w domu, w Krakowie, i zapytałem, co się stało, a ona, łkając, powiedziała: „Spadł samolot z prezydentem, rozbił się przy lądowaniu”.
Nie mogłem w to uwierzyć. Opowiadała mi później, że kilkakrotnie powtarzałem: „To niemożliwe, niemożliwe!”. Powiedziała: „Włącz telewizor!”. Pobiegłem i włączyłem. Podawano pierwsze informacje o katastrofie. Byłem zszokowany, ale miałem jeszcze nadzieję, że może nic strasznego się nie stało. Ta nadzieja gasła jednak wraz z kolejnymi informacjami nadchodzącymi ze Smoleńska. Zanim w telewizji pokazano zdjęcia wraku, jeszcze wierzyłem, że te pierwsze doniesienia medialne i sformułowanie „rozbił się” są przesadzone, że może samolot uległ jakiemuś uszkodzeniu przy lądowaniu lub spadł na podwozie i sunął po płycie lotniska czy nawet po trawie koło pasa startowego.
Tliła się nadzieja
Tliła się we mnie nadzieja, bo wiedziałem, że to był samolot specjalnie wyposażony, o wojskowej konstrukcji, miał wzmocnione podwozie i skrzydła, wzmocnione zawieszenie kół. Mówiono mi, że był nawet przygotowany do lądowania na łące. Liczyłem więc, że nawet jeśli ten samolot spadł na podwozie przy lądowaniu, to może są jakieś osoby ranne, ale nie dopuszczałem do siebie takiego scenariusza, jaki w efekcie miał miejsce. Czyli tego, że samolot, spadając z ośmiu czy dziesięciu metrów, w tak straszny sposób rozpadnie się i wszyscy zginą. A przecież fakty są takie, że ten samolot był bardzo nisko i zostały z niego dosłownie strzępy… W to do dziś nie sposób uwierzyć.
Po chwili rozdzwoniły się telefony, dzwonili znajomi, rodzina. Dzwonili na wszystkie możliwe numery telefonów – do mojej żony, do mnie, do córki. Jak się potem dowiedziałem, także do moich rodziców, do siostry. W kółko słyszałem, jak żona i córka odpowiadały tylko: „Jest w domu. Nie, nie poleciał” i następny telefon, i tak chyba przez ponad godzinę. Trudno to opisać.
Ja z kolei w przerwach pomiędzy telefonami od rodziny i znajomych rozmawiałem z moimi koleżankami i kolegami z Kancelarii Prezydenta – z ministrem Maciejem Łopińskim, minister Małgorzatą Bochenek (sekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta RP – przyp. red.), minister Bożeną Borys-Szopą (podsekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta RP – przyp. red.) i ministrem Jackiem Sasinem. Musieliśmy ustalić, jaka jest rzeczywiście sytuacja i podzielić czynności. Maciej Łopiński był w Trójmieście i w pośpiechu przygotowywał się do wyjazdu do Warszawy. Obie panie były w Warszawie, więc od razu pojechały do Pałacu Prezydenckiego. Jacek Sasin był w Smoleńsku i ta rozmowa była dla mnie szczególnie dramatyczna.
Gdy zadzwoniłem, Jacek Sasin stał nad szczątkami samolotu. W pierwszych słowach powiedział do mnie: „Andrzej! Samolot jest kompletnie rozbity, chyba wszyscy nie żyją, prezydent nie żyje…”. Zapytałem, czy jest pewny, że pan prezydent zginął, czy widział ciało pana prezydenta. Odpowiedział, że nie. To były strasznie trudne chwile. Powiedziałem: „Jacek, to szukajcie! Szukajcie prezydenta!”. Jacek powiedział: „Andrzej, ty nie widzisz, jak to wygląda. Nie jesteśmy w stanie. Nie damy rady tego zrobić…”.
Telefon z Kancelarii Sejmu
Wiedziałem, że muszę jak najszybciej wracać do Warszawy. Pociąg odjeżdżał kilka minut po dwunastej. Jeszcze zanim wyszedłem z domu, koło godziny jedenastej, otrzymałem telefon z Kancelarii Sejmu. Dzwonił minister Lech Czapla (p.o. szef Kancelarii Sejmu – przyp. red.), który poinformował mnie, że marszałek Sejmu Bronisław Komorowski za chwilę wygłosi oświadczenie o przejęciu obowiązków prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej do tymczasowego wykonywania. Zapytałem ministra Czaplę, na podstawie którego przepisu Konstytucji ma to nastąpić. Pan minister wyjaśnił mi, że chodzi o przepis regulujący następstwa śmierci prezydenta RP (art. 131 ust. 2 pkt. 1 Konstytucji).
Na to ja zapytałem, czy w takim razie ktoś wiarygodny ze współpracowników marszałka Komorowskiego widział zwłoki pana prezydenta. Czy może dostali jakąś notę dyplomatyczną ze strony rosyjskiej, która stwierdza, że pan prezydent prof. Lech Kaczyński nie żyje. Krótko mówiąc, czy mają pewność, że prezydent zginął w katastrofie. Wtedy minister Czapla powiedział do mnie: „No, niech pan nie żartuje! Przecież to jest oczywiste!”. Ja – o ile pamiętam – powiedziałem: „Co jest oczywiste? Przecież nie mamy żadnej pewności, co się stało z panem prezydentem. A w takim razie czy marszałek Komorowski zamierza przejąć władzę na podstawie informacji telewizyjnych, na podstawie paska, który gdzieś tam przebiega na ekranie?”.
Miałem świadomość, że jestem prawnikiem prezydenta Rzeczypospolitej. Dla mnie było jasne, że przejęcie obowiązków w tym trybie może nastąpić jedynie wówczas, gdy jest pewność, że pan prezydent nie żyje. Wobec jej braku można było zakładać różne scenariusze. Na przykład taki, że pan prezydent przebywał w czasie katastrofy w swojej salonce, która była specjalnie zabezpieczona, więc mogło się okazać, że został ranny i wkrótce zostanie odnaleziony.
Podkreślę jeszcze raz – marszałek Komorowski i jego współpracownicy nie mieli w tamtej chwili żadnego dowodu, że prezydent Rzeczypospolitej rzeczywiście nie żyje. Minister Czapla mimo to cały czas naciskał, powołując się m. in. na kwestię bezpieczeństwa państwa. Odpowiedziałem, że jest przecież inny przepis Konstytucji (art. 131 ust. 1), który reguluje postępowanie w przypadku, gdy prezydent przejściowo nie może wykonywać swoich obowiązków. Jeśli prezydent sam nie może o tym zawiadomić marszałka Sejmu, wówczas fakt ten – na wniosek marszałka – stwierdza Trybunał Konstytucyjny i powierza marszałkowi obowiązki prezydenta do tymczasowego wykonywania.
Naruszenie Konstytucji
Przejęcie obowiązków następuje jednak dopiero na mocy orzeczenia Trybunału. Proponowałem więc zastosowanie tego trybu. Tłumaczyłem, że skoro doszło do katastrofy i nie wiadomo, co się stało z panem prezydentem, to o ewentualnym przejęciu obowiązków powinien zdecydować Trybunał, a nie marszałek Sejmu. Minister Czapla nie podzielił jednak mojego stanowiska i zdecydowanie nalegał na tryb natychmiastowy, bez udziału Trybunału. Koniec rozmowy był dosyć ostry, zapytał: „Czy pan w takim razie sprzeciwia się temu?”. Powiedziałem: „Tak, sprzeciwiam się, bo uważam, że dopóki nie będzie stuprocentowej pewności, że pan prezydent nie żyje, samodzielne przejęcie obowiązków prezydenta Rzeczypospolitej przez marszałka Sejmu będzie oznaczało naruszenie Konstytucji”.
Na tym rozmowa się skończyła. Jej przebieg natychmiast zrelacjonowałem najpierw Jackowi Sasinowi, a następnie Maciejowi Łopińskiemu. Obaj byli wstrząśnięci. Jacek Sasin wspominał potem, że w rozmowie z nim wypowiedziałem słowa: „Tu już trwa zamach stanu”. Nie zaprzeczę temu, bo tak to wówczas widziałem. Nikt nie wiedział jeszcze, gdzie jest pan prezydent i co się z nim stało, a marszałek Komorowski już podejmował próby przejęcia władzy. O ile wiem, ciało pana prezydenta zostało odnalezione na miejscu katastrofy dopiero koło godziny trzynastej.
Jeszcze w domu, a potem w pociągu odebrałem kolejne telefony z Kancelarii Sejmu. Dzwonił najpierw jeden ze współpracowników ministra Czapli, a potem znów minister Czapla. Cały czas próbowano skłonić mnie, abym zaakceptował przejęcie obowiązków prezydenta RP przez marszałka Komorowskiego w trybie natychmiastowym. Konsekwentnie wciąż pytałem, czy mają wiarygodne potwierdzenie śmierci pana prezydenta. Nie mieli, więc podtrzymywałem, że konieczna jest w tej sprawie decyzja Trybunału Konstytucyjnego. Już nie pamiętam, ile było w sumie tych rozmów, trzy, cztery czy pięć. Wszystkie miały ten sam temat.
Koło godziny czternastej zadzwonił do mnie minister Lech Czapla, już po raz ostatni tego dnia. Powiedział, że właśnie przed chwilą przyszedł telegram od prezydenta Dmitrija Miedwiediewa zawierający informację, że pan prezydent Lech Kaczyński zginął w katastrofie, że nie żyje. Dodał też, iż prezydent Miedwiediew rozmawiał również telefonicznie z marszałkiem Komorowskim. Pamiętam doskonale, że mówił o dokumencie pisemnym i o rozmowie telefonicznej. Następnie zapytał, czy uważam, że to jest wystarczająca przesłanka.
Decyzja należy do marszałka
To był dla mnie trudny moment. Rozważałem, co odpowiedzieć. Musiałem jednak wziąć pod uwagę, że jeżeli strona rosyjska wysłała w tej sprawie oficjalny dokument, jeżeli jest to dokument wystosowany przez prezydenta Federacji Rosyjskiej, to trudno zanegować jego wartość jako dowodu. Powiedziałem wtedy: „Jeżeli mają państwo taki dokument, to cóż, nie będę tego dłużej blokował”. Miałem pełną świadomość, że decyzja w tej sprawie należy do marszałka Komorowskiego, to marszałek odpowiada za jej legalność. I marszałek Komorowski dosłownie zaraz, po kilku czy kilkunastu minutach, wygłosił oświadczenie przed kamerami.
Powiedział, że pan prezydent zginął i że on przejmuje obowiązki prezydenta Rzeczypospolitej do tymczasowego wykonywania. Wkrótce, gdy pociąg, którym jechałem, był już na przedmieściach Warszawy, z sekretariatu marszałka Komorowskiego otrzymałem telefoniczną informację, że marszałek zaprasza nas, pozostałych przy życiu ministrów Kancelarii Prezydenta, na godzinę szesnastą do swojego gabinetu w gmachu Sejmu. Przyjąłem to do wiadomości. Miałem jeszcze sporo czasu, więc nie zmieniałem wcześniejszych planów i zamierzałem udać się najpierw do Pałacu.
Koło 14.30 prosto z Dworca Centralnego skierowałem się na Krakowskie Przedmieście. Już w drodze usłyszałem komunikat radiowy, że pod Pałacem zbierają się ludzie, składają kwiaty i zapalają znicze. Pamiętam, pomyślałem wtedy, że to pewnie jakaś grupka, kilka osób, że wysiądę z samochodu i podziękuję im za ten gest. Wkrótce przekonałem się, jak dalece nie doceniłem ducha Polaków. Na Krakowskim Przedmieściu przed Pałacem Prezydenckim stało tak wielu ludzi, że nie było żadnych szans dojechania do bramy prowadzącej na dziedziniec. Wysiadłem z samochodu, wszyscy płakali, młodzi i starsi – bez różnicy. Zrozumiałem, że nie tylko rodziny ofiar, przyjaciele i ja przeżywamy to, co się stało. Łzy stanęły mi w oczach.
Wiele osób trzymało w rękach zdjęcia pana prezydenta i pary prezydenckiej. Ogromnie się wzruszyłem. Ta natychmiastowa, spontaniczna reakcja mieszańców Warszawy dobitnie pokazywała, że ludzie znali prawdę o moim prezydencie, to był też ich prezydent, którego cenili jako wielkiego człowieka i patriotę, mądrego i nieugiętego rzecznika spraw Polski jako wspólnego dobra. Teraz demonstrowali to mimo wieloletnich wysiłków ze strony polityków PO i postpeerelowskiego establishmentu, wspieranych przez niektóre media, a zmierzających do podeptania i ośmieszenia jego osoby i dzieła. Społeczeństwo oddawało mu hołd jako mężowi stanu.
Tysiące żałobników
W ciągu następnego tygodnia przez Pałac przeszło około 180 tysięcy ludzi, by pokłonić się przed trumnami pary prezydenckiej i ich współpracowników. To było niezwykłe i wymagało ogromnej determinacji, bo w kolejce stało się nawet kilkanaście godzin. A widziałem tam także osoby, które – jak przypuszczam – od lat nie wychodziły z domu ze względu na stan zdrowia i wiek. Nigdy tego nie zapomnę i do końca życia zachowam w sercu wdzięczność za to poświęcenie i świadectwo, jakie wówczas umieli dać moi rodacy.
Nikt chyba nie zliczył, ile setek tysięcy ludzi z całej Polski przeszło w tych dniach przez Krakowskie Przedmieście, ile zniczy tam zapalono. Tamtego popołudnia 10 kwietnia pojechaliśmy razem, wszyscy prezydenccy ministrowie (poza Jackiem Sasinem, który jeszcze nie wrócił ze Smoleńska), na godzinę 16.00 do Kancelarii Sejmu. Spotkanie zaczęło się punktualnie. Na wstępie marszałek Komorowski powiedział, że jest mu niezmiernie przykro, że się stała straszna tragedia, że pan prezydent nie żyje. Powiedział też, że chce, byśmy nadal wykonywali swoje obowiązki, bo to jest kwestia ciągłości władzy i tego, żeby ta instytucja państwowa, jaką jest Kancelaria Prezydenta, funkcjonowała, zwłaszcza w takiej trudnej sytuacji. To było dla nas oczywiste. Wiedzieliśmy, że tak musi być.
Powiedział też, iż jako tymczasowo wykonujący obowiązki prezydenta Rzeczypospolitej będzie ograniczał swoje działania do niezbędnego minimum i wykonywał tylko te obowiązki głowy państwa, które są obiektywnie konieczne. Przyjęliśmy to z aprobatą i prawie natychmiast przeżyliśmy niemiłe zaskoczenie, bo w kolejnych zdaniach marszałek Komorowski oświadczył, że w związku ze śmiercią ministra Władysława Stasiaka powoła osobę, która będzie pełniła obowiązki szefa kancelarii i że tą osobą będzie minister Jacek Michałowski.
W odpowiedzi na te słowa zaprotestowała Małgorzata Bochenek. Stwierdziła, że zgodnie z regulaminem kancelarii w przypadku nieobecności szefa kancelarii wszystkie jego obowiązki wykonuje zastępca szefa kancelarii. Tym zastępcą był wówczas Jacek Sasin. Ja dodałem, że Jacek Sasin właśnie jest w samolocie i leci ze Smoleńska do Warszawy, i że dosłownie za kilka minut powinien tu być. – Nie ma potrzeby powoływania p.o. szefa kancelarii – dodałem, bo rzeczywiście zgodnie z regulaminem organizacyjnym te obowiązki po prostu wykonuje jego zastępca, niezależnie od tego, czym spowodowana jest nieobecność szefa kancelarii. Tu żadnego problemu interpretacyjnego nie było, tym bardziej, że nie było też żadnego formalnego potwierdzenia śmierci Władysława Stasiaka.
Czekanie na potwierdzenie
Media już wprawdzie wtedy mówiły, że wszyscy zginęli, ale żadnych dokumentów w tej sprawie polska strona jeszcze nie otrzymała. Z punktu widzenia formalnoprawnego sytuacja była jasna i funkcjonowanie kancelarii nie wymagało żadnych zmian w tym zakresie, tym bardziej że Jacek Sasin od lat pracował w kancelarii, a wcześniej był wojewodą mazowieckim i miał doświadczenie w zarządzaniu takim urzędem. Marszałek Komorowski był jednak absolutnie zdeterminowany. Powtórzył jeszcze raz stanowczo, że właśnie zamierza powołać jako pełniącego obowiązki szefa kancelarii ministra Jacka Michałowskiego.
Wiedzieliśmy, że w tej sytuacji nasze protesty na nic się nie zdadzą i że czeka nas bardzo trudny okres. Nie tylko trzeba pożegnać wszystkich tych, którzy zginęli i otoczyć opieką ich rodziny. W wielu przypadkach to byli nasi przyjaciele, a nie tylko znajomi z pracy… To trudno opisać – człowiek wobec takiej tragedii jest przytłumiony, w pierwszych chwilach trudno zdobyć się na jakieś gwałtowne, ostre reakcje. Wiedzieliśmy też, niestety, że właśnie rozpoczęła się twarda walka o instytucje państwa, o urząd prezydenta Rzeczypospolitej, o Kancelarię Prezydenta, o IPN, Narodowy Bank Polski i inne, których szefowie zginęli pod Smoleńskiem.
Było oczywiste, że marszałek Komorowski po prostu przejmuje kontrolę nad kancelarią, wprowadza tam „swojego człowieka”, i że tak będzie też w innych miejscach. Nie dało się tego inaczej odczytać. To już nie była polityka, to było przejmowanie władzy w pełnym tego słowa znaczeniu, szybko i bezkompromisowo. Ale to zdarzenie po raz kolejny w tym dniu uświadomiło mi, że choć jesteśmy pogrążeni w żalu, to musimy stawać do twardej walki, bo ta tragedia stworzyła niepowtarzalną okazję przejęcia władzy, z której ktoś po prostu korzysta i nie ogląda się na żadne sentymenty. Wydarzenia następnych dni i tygodni, tak w Kancelarii Prezydenta, jak i w innych miejscach, niestety tylko to potwierdziły.
Zbliża się ósma rocznica katastrofy smoleńskiej, ale wspomnienia związane z 10 kwietnia 2010 r. nadal są żywe. Niedowierzanie, szok i nieopisany ból ogarnęły wówczas całą Polskę. Pokażcie, jak pamiętacie tamte dni, co robiliście, kiedy usłyszeliście o wypadku, co wtedy czuliście. Przysyłajcie nam zdjęcia, filmy, wspomnienia na adres e-mail: twoje@tvp.info lub MMS-em na nr: 601 600 100.
– Piątek, 9 kwietnia 2010 r., był dla mnie ostatnim dniem pracy w tamtym poświątecznym tygodniu. Jak zawsze spotkaliśmy się o 17.00 w Pałacu Prezydenckim, w gabinecie ministra Macieja Łopińskiego (szefa Gabinetu Prezydenta RP – przyp. red.), na zebraniu kierownictwa kancelarii. Takie zebrania odbywały się zawsze dwa razy dziennie – przed południem o 9.30 i wieczorem o 20.00. Tylko w piątki zbieraliśmy się o 17.00. Tamtego dnia na spotkaniu było nas wyjątkowo mało” – relacjonował Andrzej Duda.
Krótkie zebranie
Zebranie było krótkie, rozmawialiśmy może pół godziny. Sprawa wizyty w Katyniu nie była jakimś zasadniczym tematem, bo wszystko zostało już wcześniej ustalone i każdy znał swoje zadania. Po zakończeniu spotkania, gdy już wychodziłem z Pałacu, zobaczyłem jeszcze ministra Mariusza Handzlika siedzącego wraz z dyrektorem Kazimierzem Kuberskim w tzw. Sali Białej (na wprost głównego wejścia do Pałacu). Podszedłem do nich i pożegnaliśmy się, jak zawsze przed weekendem. Pamiętam, że Mariusz był uśmiechnięty, w dobrym nastroju, żartował.
Dzień wcześniej (w czwartek) omawialiśmy ten temat w czasie lotu z Wilna. Pan prezydent dał mi wtedy szczegółowe wytyczne co do zawartości wniosku. Był przekonany o niezgodności z Konstytucją kilku istotnych przepisów tej ustawy. Kończąc rozmowę, pan prezydent powiedział, że musi już wracać do pracy, i polecił, żebym przyszedł do niego w poniedziałek koło południa. „To do poniedziałku” – powiedziałem.
Pamiętam to jak dziś. To była moja ostatnia rozmowa z panem prezydentem… Chwilę później wsiadłem do pociągu i wieczorem byłem już w domu. Następnego dnia, w sobotni poranek 10 kwietnia 2010 r., jeszcze nie zdążyłem włączyć telewizora, by obejrzeć transmisję z uroczystości w Katyniu, gdy rozległ się dzwonek telefonu. Było koło godziny dziewiątej, może kwadrans po dziewiątej. Dzwoniła nasza znajoma, przyjaciółka rodziny. Powiedziała: „Andrzej…”, i chyba spytała: „Gdzie ty jesteś? Nie poleciałeś do Katynia?”, a potem się rozpłakała. Pamiętam, zaskoczony odpowiedziałem, że jestem w domu, w Krakowie, i zapytałem, co się stało, a ona, łkając, powiedziała: „Spadł samolot z prezydentem, rozbił się przy lądowaniu”.
Nie mogłem w to uwierzyć. Opowiadała mi później, że kilkakrotnie powtarzałem: „To niemożliwe, niemożliwe!”. Powiedziała: „Włącz telewizor!”. Pobiegłem i włączyłem. Podawano pierwsze informacje o katastrofie. Byłem zszokowany, ale miałem jeszcze nadzieję, że może nic strasznego się nie stało. Ta nadzieja gasła jednak wraz z kolejnymi informacjami nadchodzącymi ze Smoleńska. Zanim w telewizji pokazano zdjęcia wraku, jeszcze wierzyłem, że te pierwsze doniesienia medialne i sformułowanie „rozbił się” są przesadzone, że może samolot uległ jakiemuś uszkodzeniu przy lądowaniu lub spadł na podwozie i sunął po płycie lotniska czy nawet po trawie koło pasa startowego.
Tliła się nadzieja
Tliła się we mnie nadzieja, bo wiedziałem, że to był samolot specjalnie wyposażony, o wojskowej konstrukcji, miał wzmocnione podwozie i skrzydła, wzmocnione zawieszenie kół. Mówiono mi, że był nawet przygotowany do lądowania na łące. Liczyłem więc, że nawet jeśli ten samolot spadł na podwozie przy lądowaniu, to może są jakieś osoby ranne, ale nie dopuszczałem do siebie takiego scenariusza, jaki w efekcie miał miejsce. Czyli tego, że samolot, spadając z ośmiu czy dziesięciu metrów, w tak straszny sposób rozpadnie się i wszyscy zginą. A przecież fakty są takie, że ten samolot był bardzo nisko i zostały z niego dosłownie strzępy… W to do dziś nie sposób uwierzyć.
Po chwili rozdzwoniły się telefony, dzwonili znajomi, rodzina. Dzwonili na wszystkie możliwe numery telefonów – do mojej żony, do mnie, do córki. Jak się potem dowiedziałem, także do moich rodziców, do siostry. W kółko słyszałem, jak żona i córka odpowiadały tylko: „Jest w domu. Nie, nie poleciał” i następny telefon, i tak chyba przez ponad godzinę. Trudno to opisać.
Telefon z Kancelarii Sejmu
Wiedziałem, że muszę jak najszybciej wracać do Warszawy. Pociąg odjeżdżał kilka minut po dwunastej. Jeszcze zanim wyszedłem z domu, koło godziny jedenastej, otrzymałem telefon z Kancelarii Sejmu. Dzwonił minister Lech Czapla (p.o. szef Kancelarii Sejmu – przyp. red.), który poinformował mnie, że marszałek Sejmu Bronisław Komorowski za chwilę wygłosi oświadczenie o przejęciu obowiązków prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej do tymczasowego wykonywania. Zapytałem ministra Czaplę, na podstawie którego przepisu Konstytucji ma to nastąpić. Pan minister wyjaśnił mi, że chodzi o przepis regulujący następstwa śmierci prezydenta RP (art. 131 ust. 2 pkt. 1 Konstytucji).
Na to ja zapytałem, czy w takim razie ktoś wiarygodny ze współpracowników marszałka Komorowskiego widział zwłoki pana prezydenta. Czy może dostali jakąś notę dyplomatyczną ze strony rosyjskiej, która stwierdza, że pan prezydent prof. Lech Kaczyński nie żyje. Krótko mówiąc, czy mają pewność, że prezydent zginął w katastrofie. Wtedy minister Czapla powiedział do mnie: „No, niech pan nie żartuje! Przecież to jest oczywiste!”. Ja – o ile pamiętam – powiedziałem: „Co jest oczywiste? Przecież nie mamy żadnej pewności, co się stało z panem prezydentem. A w takim razie czy marszałek Komorowski zamierza przejąć władzę na podstawie informacji telewizyjnych, na podstawie paska, który gdzieś tam przebiega na ekranie?”.
Miałem świadomość, że jestem prawnikiem prezydenta Rzeczypospolitej. Dla mnie było jasne, że przejęcie obowiązków w tym trybie może nastąpić jedynie wówczas, gdy jest pewność, że pan prezydent nie żyje. Wobec jej braku można było zakładać różne scenariusze. Na przykład taki, że pan prezydent przebywał w czasie katastrofy w swojej salonce, która była specjalnie zabezpieczona, więc mogło się okazać, że został ranny i wkrótce zostanie odnaleziony.
Przejęcie obowiązków następuje jednak dopiero na mocy orzeczenia Trybunału. Proponowałem więc zastosowanie tego trybu. Tłumaczyłem, że skoro doszło do katastrofy i nie wiadomo, co się stało z panem prezydentem, to o ewentualnym przejęciu obowiązków powinien zdecydować Trybunał, a nie marszałek Sejmu. Minister Czapla nie podzielił jednak mojego stanowiska i zdecydowanie nalegał na tryb natychmiastowy, bez udziału Trybunału. Koniec rozmowy był dosyć ostry, zapytał: „Czy pan w takim razie sprzeciwia się temu?”. Powiedziałem: „Tak, sprzeciwiam się, bo uważam, że dopóki nie będzie stuprocentowej pewności, że pan prezydent nie żyje, samodzielne przejęcie obowiązków prezydenta Rzeczypospolitej przez marszałka Sejmu będzie oznaczało naruszenie Konstytucji”.
Na tym rozmowa się skończyła. Jej przebieg natychmiast zrelacjonowałem najpierw Jackowi Sasinowi, a następnie Maciejowi Łopińskiemu. Obaj byli wstrząśnięci. Jacek Sasin wspominał potem, że w rozmowie z nim wypowiedziałem słowa: „Tu już trwa zamach stanu”. Nie zaprzeczę temu, bo tak to wówczas widziałem. Nikt nie wiedział jeszcze, gdzie jest pan prezydent i co się z nim stało, a marszałek Komorowski już podejmował próby przejęcia władzy. O ile wiem, ciało pana prezydenta zostało odnalezione na miejscu katastrofy dopiero koło godziny trzynastej.
Jeszcze w domu, a potem w pociągu odebrałem kolejne telefony z Kancelarii Sejmu. Dzwonił najpierw jeden ze współpracowników ministra Czapli, a potem znów minister Czapla. Cały czas próbowano skłonić mnie, abym zaakceptował przejęcie obowiązków prezydenta RP przez marszałka Komorowskiego w trybie natychmiastowym. Konsekwentnie wciąż pytałem, czy mają wiarygodne potwierdzenie śmierci pana prezydenta. Nie mieli, więc podtrzymywałem, że konieczna jest w tej sprawie decyzja Trybunału Konstytucyjnego. Już nie pamiętam, ile było w sumie tych rozmów, trzy, cztery czy pięć. Wszystkie miały ten sam temat.
Koło godziny czternastej zadzwonił do mnie minister Lech Czapla, już po raz ostatni tego dnia. Powiedział, że właśnie przed chwilą przyszedł telegram od prezydenta Dmitrija Miedwiediewa zawierający informację, że pan prezydent Lech Kaczyński zginął w katastrofie, że nie żyje. Dodał też, iż prezydent Miedwiediew rozmawiał również telefonicznie z marszałkiem Komorowskim. Pamiętam doskonale, że mówił o dokumencie pisemnym i o rozmowie telefonicznej. Następnie zapytał, czy uważam, że to jest wystarczająca przesłanka.
To był dla mnie trudny moment. Rozważałem, co odpowiedzieć. Musiałem jednak wziąć pod uwagę, że jeżeli strona rosyjska wysłała w tej sprawie oficjalny dokument, jeżeli jest to dokument wystosowany przez prezydenta Federacji Rosyjskiej, to trudno zanegować jego wartość jako dowodu. Powiedziałem wtedy: „Jeżeli mają państwo taki dokument, to cóż, nie będę tego dłużej blokował”. Miałem pełną świadomość, że decyzja w tej sprawie należy do marszałka Komorowskiego, to marszałek odpowiada za jej legalność. I marszałek Komorowski dosłownie zaraz, po kilku czy kilkunastu minutach, wygłosił oświadczenie przed kamerami.
Powiedział, że pan prezydent zginął i że on przejmuje obowiązki prezydenta Rzeczypospolitej do tymczasowego wykonywania. Wkrótce, gdy pociąg, którym jechałem, był już na przedmieściach Warszawy, z sekretariatu marszałka Komorowskiego otrzymałem telefoniczną informację, że marszałek zaprasza nas, pozostałych przy życiu ministrów Kancelarii Prezydenta, na godzinę szesnastą do swojego gabinetu w gmachu Sejmu. Przyjąłem to do wiadomości. Miałem jeszcze sporo czasu, więc nie zmieniałem wcześniejszych planów i zamierzałem udać się najpierw do Pałacu.
Koło 14.30 prosto z Dworca Centralnego skierowałem się na Krakowskie Przedmieście. Już w drodze usłyszałem komunikat radiowy, że pod Pałacem zbierają się ludzie, składają kwiaty i zapalają znicze. Pamiętam, pomyślałem wtedy, że to pewnie jakaś grupka, kilka osób, że wysiądę z samochodu i podziękuję im za ten gest. Wkrótce przekonałem się, jak dalece nie doceniłem ducha Polaków. Na Krakowskim Przedmieściu przed Pałacem Prezydenckim stało tak wielu ludzi, że nie było żadnych szans dojechania do bramy prowadzącej na dziedziniec. Wysiadłem z samochodu, wszyscy płakali, młodzi i starsi – bez różnicy. Zrozumiałem, że nie tylko rodziny ofiar, przyjaciele i ja przeżywamy to, co się stało. Łzy stanęły mi w oczach.
Wiele osób trzymało w rękach zdjęcia pana prezydenta i pary prezydenckiej. Ogromnie się wzruszyłem. Ta natychmiastowa, spontaniczna reakcja mieszańców Warszawy dobitnie pokazywała, że ludzie znali prawdę o moim prezydencie, to był też ich prezydent, którego cenili jako wielkiego człowieka i patriotę, mądrego i nieugiętego rzecznika spraw Polski jako wspólnego dobra. Teraz demonstrowali to mimo wieloletnich wysiłków ze strony polityków PO i postpeerelowskiego establishmentu, wspieranych przez niektóre media, a zmierzających do podeptania i ośmieszenia jego osoby i dzieła. Społeczeństwo oddawało mu hołd jako mężowi stanu.
Tysiące żałobników
W ciągu następnego tygodnia przez Pałac przeszło około 180 tysięcy ludzi, by pokłonić się przed trumnami pary prezydenckiej i ich współpracowników. To było niezwykłe i wymagało ogromnej determinacji, bo w kolejce stało się nawet kilkanaście godzin. A widziałem tam także osoby, które – jak przypuszczam – od lat nie wychodziły z domu ze względu na stan zdrowia i wiek. Nigdy tego nie zapomnę i do końca życia zachowam w sercu wdzięczność za to poświęcenie i świadectwo, jakie wówczas umieli dać moi rodacy.
Czekanie na potwierdzenie
Media już wprawdzie wtedy mówiły, że wszyscy zginęli, ale żadnych dokumentów w tej sprawie polska strona jeszcze nie otrzymała. Z punktu widzenia formalnoprawnego sytuacja była jasna i funkcjonowanie kancelarii nie wymagało żadnych zmian w tym zakresie, tym bardziej że Jacek Sasin od lat pracował w kancelarii, a wcześniej był wojewodą mazowieckim i miał doświadczenie w zarządzaniu takim urzędem. Marszałek Komorowski był jednak absolutnie zdeterminowany. Powtórzył jeszcze raz stanowczo, że właśnie zamierza powołać jako pełniącego obowiązki szefa kancelarii ministra Jacka Michałowskiego.
Wiedzieliśmy, że w tej sytuacji nasze protesty na nic się nie zdadzą i że czeka nas bardzo trudny okres. Nie tylko trzeba pożegnać wszystkich tych, którzy zginęli i otoczyć opieką ich rodziny. W wielu przypadkach to byli nasi przyjaciele, a nie tylko znajomi z pracy… To trudno opisać – człowiek wobec takiej tragedii jest przytłumiony, w pierwszych chwilach trudno zdobyć się na jakieś gwałtowne, ostre reakcje. Wiedzieliśmy też, niestety, że właśnie rozpoczęła się twarda walka o instytucje państwa, o urząd prezydenta Rzeczypospolitej, o Kancelarię Prezydenta, o IPN, Narodowy Bank Polski i inne, których szefowie zginęli pod Smoleńskiem.
Było oczywiste, że marszałek Komorowski po prostu przejmuje kontrolę nad kancelarią, wprowadza tam „swojego człowieka”, i że tak będzie też w innych miejscach. Nie dało się tego inaczej odczytać. To już nie była polityka, to było przejmowanie władzy w pełnym tego słowa znaczeniu, szybko i bezkompromisowo. Ale to zdarzenie po raz kolejny w tym dniu uświadomiło mi, że choć jesteśmy pogrążeni w żalu, to musimy stawać do twardej walki, bo ta tragedia stworzyła niepowtarzalną okazję przejęcia władzy, z której ktoś po prostu korzysta i nie ogląda się na żadne sentymenty. Wydarzenia następnych dni i tygodni, tak w Kancelarii Prezydenta, jak i w innych miejscach, niestety tylko to potwierdziły.
Zbliża się ósma rocznica katastrofy smoleńskiej, ale wspomnienia związane z 10 kwietnia 2010 r. nadal są żywe. Niedowierzanie, szok i nieopisany ból ogarnęły wówczas całą Polskę. Pokażcie, jak pamiętacie tamte dni, co robiliście, kiedy usłyszeliście o wypadku, co wtedy czuliście. Przysyłajcie nam zdjęcia, filmy, wspomnienia na adres e-mail: twoje@tvp.info lub MMS-em na nr: 601 600 100.